Wschodnio-zachodnie klimaty [wspomnienie z WFF 2008]

Data:
Ocena recenzenta: 8/10
Artykuł zawiera spoilery!

Amerykańska "Sita śpiewa bluesa" ( http://www.wff.pl/filmdetails.xml?f=1341 ) to animacja. Obraz jest wymyślony i zrealizowany perfekcyjnie, bez dwóch zdań. Pozornie to dwie opowieści: jedna to historia Sity, żony Ramy, z hinduskiej Ramajany, a druga to historia Niny i Dave'a z San Francisco - każda w nieco inny sposób zaprojektowana plastycznie.

Z tym, że o losach mitycznych postaci opowiada nam troje przewodników (z akcentu i znajomości tematu można wnosić, że Hindusów), którzy ukazują się nam jako cienie na tle Ramajany, więc to trzeci wątek, a jest i... czwarty, w którym Sita śpiewa stare bluesy dosłownie z zakurzonej płyty odtwarzanej na patefonie, mówiące o miłości, radosnej, tęskniącej lub odrzuconej - odpowiednio do rozwoju obu bazowych opowieści. Plus mały dodatek, niespodziewana i z niczym nie związana prawie 4-minutowa przerwa ("intermission") jak u Monty Pythona. =}

W tej partyturze są więc cztery "linie melodyczne" i myślę, że każdej z nich warto się przyjrzeć osobno. Razem tworzą trochę zamieszania, bo np. nasi hinduscy przewodnicy próbują na bieżąco ustalać jak to było, kto był kim i jak się właściwie nazywał (a gdy kobieta zauważyła, że Sita nie mogła znaczyć drogi klejnotami, bo była wówczas skromnie ubrana, to jeden z męskich głosów surowym tonem upomniał, żeby nie podważała historii =} ). Z kolei postaci z Ramajany wyglądają inaczej (!) w czasie piosenek.

Wydaje się, że naprawdę ta złożona konstrukcja jest dosyć osobistą wypowiedzią reżyserki, że cały ten dopracowany chaos (jakkolwiek głupio by to sformułowanie nie brzmiało...) wypływa z jej zranionego serca i wyobraźni zapłodnionej przez kontakt z wielkim wschodnim poematem. Tak przynajmniej wskazuje zakończenie, a zwłaszcza adnotacja o kocie (tak, jeśli tylko mogę, to po każdym filmie czytam napisy końcowe! =} ).

Mimo formalnej perfekcji i wyraźnego własnego stylu ogląda się to jednak dziwnie. Owszem, znajdują się tam sceny zabawne, ale to nie komedia. Publiczność chyba poczuła się zagadana tym bogactwem przekazu i dlatego nie spodziewam się wielu pytań o sens artystyczny. Skoro takie ładne i udane, to nie wypada imputować, że niepełne - bo a nuż czegoś nie zrozumiałem. Ja jednak wystąpię z szeregu: podobało mi się, szanuję umiejętności, ale zabrakło czegoś ważnego, co by nas dotykało emocjonalnie i intelektualnie. Ale potencjał (jak na pełnometrażowy debiut, bo podobno niezależne filmy Nina Paley robi od 10 lat) naprawdę duży, oby go tylko dobrze zainwestować.

Co do mnie, to najlepszy był psychodeliczny początek, przedstawiający czysto audiowizualnie postacie hinduskich bogów z odpowiednią, wschodnio-acid-techno oprawą muzyczną. To było to.

Zwiastun filmu:


Zwiastun:

Mnie się to podobało bardzo! Najbardziej chyba dzięki humorowi i wszelkim tropom, odniesieniom, smaczkom. Lubię takie cudactwa. :-)

Dodaj komentarz